Ostatnio uczepiło się mnie ciasto drożdżowe. Każdy lubi, każdy zna i ciągle chcą coś drożdżowego odkąd zobaczyli, że umiem. Tak więc mama stwierdziła, żebym upiekła cioci na urodziny drożdżówę. Oczywiście uznałam to za zły pomysł, no bo jak drożdżówka może być ciastem urodzinowym?! Nie, nie, nie. Wzięłam się za tort. Musiałam sprawdzić swoje umiejętności cukiernicze.
Okazało się, że albo coś ze mną nie tak, albo złe ustawienie piekarnika, albo zły przepis. W każdym razie biszkopt wyszedł może grubości 2 cm, a ja wpadłam w załamanie. Upiekłam kolejny, idealnie z przepisem i wyszło może 3mm więcej. Ale to już były dwa biszkopty, więc dało się przełożyć, nie ma tragedii. (Co jednak nadal mnie denerwuje. Jestem osobą, która bardzo! nie lubi, jak coś nie wychodzi. No cóż, tak już mam.)
Następnego dnia wstałam rano, od razu zabrałam się za masę budyniową. Oczywiście czasu mało, bo na dwunastą do szkoły trzeba lecieć. Więc zrobiłam budyń. Nawet miałam do niego cukier z prawdziwą wanilią! (Polecam z Kotanyi, jest świetny.) Po czym zmiksowałam masło, ale żeby dodać do niego budyń, ten musiał być zimny. Więc stałam na tarasie, trzymając garnek na zimnym parapecie i mieszałam przez 15 minut, żeby wystygł. Jak zwykle JAKIMŚ CUDEM SIĘ UDAŁO. U mnie jest tak zawsze, z każdym wypiekiem, że jakoś to idzie. W życiu trzeba mieć szczęście. Galaretka też już się studziła. Wszystko ekstra, tylko czas się kurczył. W dosłownie 5 minut pomalowałam się, ubrałam, tort był obłożony masą i truskawkami i tylko miała przyjść galaretka...
I tu się zaczęło. Ani trochę nie chciała stężeć! Tak więc torcik do lodówy, galaretka została, jak stała i pobiegłam. Wcale mnie te wyniki nie obchodziły. Liczyło się to, czy moja czerwona woda o smaku poziomkowym nie zastygnie w garnku.
Jak zwykle dziwne cuda sprawiły, że jakoś się idealna konsystencja z niej zrobiła i mogłam wylać na tort.
I takim sposobem zrobiłam pierwszy w życiu tort. Za słodki, z potknięciami. Ale jest. I nawet ładny. Jest też nauka na przyszłość. I chyba o to chodzi, uczymy się na błędach, prawda? :)
(A, i nawet maturę udało mi się jakoś przyzwoicie zdać.)
W moim pomyśle początkowym biszkopty (wszystkie, czyli jeden przekrojony na pół, ale wiecie, czemu tak nie jest) miały być różowe.
I moja drożdżóweczka. Nadrabiam zaległości;)
Jeśli dotarliście dotąd, to serdecznie pozdrawiam i życzę miłego dnia:)



Brak komentarzy:
Prześlij komentarz